czwartek, 4 czerwca 2009

Powoli pnę się na szczyt...

Przez ostatnich kilka dni nazbierało mi się sporo pochwał w pracy. Myślę, że spokojnie mogę powiedzieć, że wyrobiłam sobie markę " pracującej dziewczyny" (mam nadzieję, że nie brzmi to głupio). Już nie robię sałatek w ramach uczenia się, ale "na poważnie". Ostatnie dni spędziłam na pomaganiu kucharzowi i pilnowaniu stanowiska sałatek! Gary myję tylko czasami, jak nie mam nic do roboty. Teraz doszedł mi jeszcze jeden obowiązek: pilnowanie zapasów, zgłaszanie braków i zamawianie potrzebych produktów przez telefon.
A wracając do początków "wielkich zmian": wszystko zaczęło się we wtorek, pracowałam z D. (tutaj należy się sporstowanie, to nie D. wywołała awanturę z włosami; okazuje się, że to jedna taka baba, która jest wielką przyjaciółką E. - kucharza; podobno czasami ona wchodzi też do kuchni i dyryguje). E. ciągle ją męczył - straszny z niego plotkarz - i myślę, że ona już nie chciała tego wysłuchiwać, więc posłała mnie na tamtą stronę a sama zajęła się myciem garów. E. obgaduje wszystkich, nie ma osoby, o której nie powiedziałby pozostałym. Jak jest z S. albo D. to gada na R. i Sul. Jak jest z Sul-em to gada na Ż. i S. Jak jest z R. to gada na Sul-ego. Wszystko jasne? Prawda jest taka, że tylko mnie nie gada na nikogo, przynajmniej na razie. Ciekawe co i komu mówi na mnie.
A powody do mówienia ma. Awantura między nim a mną była w sobotę. Pracowałam w piątek cały boży dzień i w sobotę też. Pod koniec sobotniego dyżuru (13 godzin) E. ubzdurał sobie, że on i Sul. będą czyścili piec i okap. Części okapu dostałam ja. Nikt mnie nie pytał czy to zrobię - potem dowiedziałam się, że ja w ogóle nie powinnam tego czyścić, te części przypadają całkowicie kucharzowi. W trakcie czyszczenia pojawili się nowi goście i dość spore zamówienia. Po wydaniu posiłków E. zapytał mnie czy umuję okno. Powiedziałam: NIE. I rozpętało się piekło. E. się wkurzył. Zaczął na mnie krzyczeć. Ja wybiegałam myślami w przyszłość - w tamtej chwili miałam górę patelni do umycia - wiedziałam, że jak z tym skończę zostanie mi jeszcze góra talerzy z zamówienia, sztućce i wszystko to co trzeba umyć, kiedy jest koniec dniówki (piec, wszystkie narzędzia kucharza, miski, kafelki, zmywarka i podłoga). E. wściekły rzucił mi części pieca, a potem nawrzeszczał na mnie kiedy położyłam je na brudny pulpit (ha! że niby czystego mam nie kłaść na brudne, ale generalnie nie umyłam od spodu tych części, tylko z góry :P). Potem się uspokoił, przeszło mu.
Rano dnia następnego przychodzę do roboty, a tam pusto. Okazuje się, że kucharz (tym razem Ż.) i S. siedzą z szefową przy stoliku w restauracji i rozmawiają. Dołączyłam się i z przyjemnością stwierdziłam, że nie wysłuchałam wszystkich pretensji szefowej. Poszło o to, że kuchnia jest brudna. S. oberwała najbardziej - że źle nas nauczyła sprzątać, że nie mamy do niej szacunku itd. Generalnie wiem, że nie posprzątałam wszystkiego na totalny błysk. Wiedziałam, że rano jest S. i jeżeli coś źle zrobiłam to mi powie, ja będę się tłumaczyć i jakoś to będzie. Nie przewidziałam tylko, że o 7 rano przyjdzie szefowa i zajrzy pod szafki, przyjrzy się kranom i wszystkim półkom. W sumie dla mnie wszystko skończyło się dobrze - wyszła sprawa z tym okapem i że nie ja to powinnam czyścić. Powiedziałam, że ja na pomoc nie mogę liczyć, a czasami naprawdę mam dużo a oni (znaczy się E. i Sul.) mi jeszcze dokładają, więc potem nie zdążam z całą swoją robotą. Wyszło też, że E. to niczego nie sprząta tylko każe innym.
Potem E. miał rozmówkę z szefową.
W niedzielę nie pracowaliśmy razem. Mineliśmy się w drzwiach.
W poniedziałek lekceważył mnie tyle czasu ile mógł: czyli do obierania karftoli :P

Ps. Wolę obierać kartofle niż myć sałatę.

wtorek, 26 maja 2009

Różne takie

Dawno nie pisałam... od piątku jestem właścicieklą numeru podatkowego a od poniedziałku konta w banku (kolejnego). W następny poniedziałek odbieram kartę debetową.
Muszę przyznać, że nic a nic nie rozmumiem mojej szefowej (i wcale nie chodzi o barierę językową) z jednej strony cały czas mam wrażenie, że ona chce żebym pracowała na czarno i zrobi wszystko by utrzymać mój status quo. Ale ostatnio mi powiedziała, że jak przyjdzie kontrola (i złapie ją na tym, że ma nielegalnych pracowników) to dostanie taką karę, że będę musiała u niej przez 10 lat za darmo robić. Noooo, zostawmy tutaj kwestię tego, że niby ja mam robić za darmo. Od samego początku mówiłam, że chcę mięc umowę i że mnie robota na czarno nie interesuje. Ważne jest to, że ona tak kręci, że ja już nic nie wiem. W sumie trzeba przyznać, że jest niezła - jestem tak zmanipulowana oraz dzezorientowana, że zupełnie nie wiem co robić. Oglądam czy jestem na grafiku i jestem, pisze tam kiedy mam przyjść. Niemniej ostatnio mnie zapytała: czy szukam czegoś innego, czy mam poza tym inną pracę - i odniosłam wrażenie, że byłoby jej to na rękę, gdybym to ja powiedziała, że już nie chcę tam pracować, że mam coś ciekawszego do roboty.
Szukam innej roboty, to jasne, choć muszę przyznać, że ta obecna ma jeden wieki plus: droga do zajmuje mi 7 minut!

środa, 20 maja 2009

Dziś mam wolne

Zastanawiałam się dlaczego ostatnio nie chodzę do pracy taka przybita i teraz już wiem. Przez ostatnie kilka dni szefowa nie pokazywała się wcale albo prawie wcale. To zadziwiające ile jeden człowiek może zrobić mówiąc tylko kilka zdań. Ona ma taką moc. Jej słowa, ton głosu - cała ona - wyprowadza mnie totalnie z równowagi. W sumie, jak teraz to wszystko analizuję wychodzi, że od samego początku mnie trochę wzdrygało przy niej. Z jednej strony udaje, że chce być twoją przyjaciółką, twoim wsparciem, dobrym szefem z drugiej strony traktuje cię jak krnąbrne dziecko z ilorazem inteligencji w okolicach 80.

Dzisaiaj przyszła, popatrzyła na nas i powiedziała: jest was troje, musicie być EFEKTYWNI. Troje to za dużo.

Nasza efektywność ma objawiać się tym, że ciągle coś robimy, że nie stoimy i nie patrzymy się na ściany (tylko skrupulatnie je czyścimy), że nie urządzamy sobie pogawędek (tylko pracujemy, na przykład czyścimy garnki i patelnie albo lodówki albo szafy...) a już na pewno nie na stronie kelnerów (to mamy napisane na kartce przyklejonej do ściany - przerwy po stronie kelnerów są niedozwolone), że nie siedzimy (w sumie i tak nie mamy gdzie usiąść, ciągle stoimy, czasami niektórzy nawet po 15 godzin).

sobota, 16 maja 2009

WŁOSY c.d.

Wiem, że to już się zaczyna robić nudne, ale znowu te włosy.
W sumie to chciałam pisać o tym ile kosztuje grecka sałatka, no ale to kiedy indziej.
Okazuje się, że sprawa z włosami ma głębsze dno. W dodatku, w związku z tym, że jestem nowa, nie wszystko jest mi mówione i wiele z tego co się dzieje wokół muszę się po prostu domyślać, czytać między wierszami, a czasami nawet zmuszona jestem podsłuchwiać!
Ustalmy fakty:
1. w niedzielę przyszła pani i zamówiła jedzenie, potem podobno dostała włos (no ale na ile jest w tym prawdy to nie wiadomo);
2. w poniedziałek (wtedy byłam w pracy, w niedzielę nie) przyszła znowu (w tym cholernym mieście jest z milion restauracji, a ona przyszła w to samo miejsce - masochistka) i zamówiła sałatkę, ale bez włosów;
3. we wtorek i środę nic się nie działo;
4. w czwartek ta kobieta prześladowała S. telefonami (S. nawet płakała przez to wszystko);
5. S. jest równa babka (jest jedyną z dwóch osób, co do których wiem, że traktują mnie fer, a w sumie nawet nieco ulgowo);

I teraz sprawa nabiera smaczku: jeżeli się nie mylę to ta pani od sałaty bez włosów, to jedna z pracownic! D. - w sumie pracowałam z nią może przez godzinę i nic o niej powiedzieć nie mogę. Ale z tej nieskładnej rozmowy z S. wychodzi, że to właśnie D. poluje na rzekome wpadki S. Jest jeszcze jakaś stara sprawa z pączkami na tłusty czwartek, wtedy podobno D. zwyzywała S.

No, tak to wygląda. W sumie ja tam nie wiem, jak można chodzić do restauracji dwa dni pod rząd jeżeli głupia grecka sałatka kosztuje tam 25 zł*, a ty na godzinę dostajesz 17.

*Dla porównania duża pizza kosztuje mniej więcej tyle samo, ale to jest cały posiłek. Grecka sałatka z naszego lokalu to jedynie dodatek do obiadu, który w sumie to jeszcze nie wiem ile kosztuje, ale jestem coraz bliższa poznania prawdy.


piątek, 15 maja 2009

czwartek, 14 maja 2009

środa, 13 maja 2009

A propo włosów...

Jedna z najgorszych rzeczy jakie mogą ci się przydarzyć w restauracji, a jakie możesz bez problemu zauważyć - to oczywiście włos(y) w jedzeniu. Już wspominałam o odzieży ochronnej, którą nosimy. Szanse na to, żeby w jedzeniu był włos są malutkie. Jednak czasami się to zdarza.
Jednego dnia, śpieszymy się jak cholera, bo pogoda ładna i dużo osób głodnych - kelnerka zabiera zupy i niesie je do gości. Po minucie wraca do kuchni z jedną z misek. Diagnoza: WŁOS!
W kuchni zapada konsternacja. Patrzymy po sobie. Kto jest winny? Kucharz z precyzją chirurga wyciąga owy włos z miski. To był bardzo długi włos. W kuchni nie mamy takich. Same półdługie, no i kucharz krótkie. Oczywiście kucharz nie omieszkał wypomnieć (na głos, z naganą, z ulgą TO-NIE-NASZA-WINA) tego kelnerce (P. ma bardzo długie włosy, prawie do pupy), niemniej ona zupełnie się tym nie przejeła. Zastanawiam się czy w ogóle słyszała, jak E. niemal krzyczał: to żeński, bardzo długi włos.
Tutaj pojawiają się dwie refleksje. Pierwsza: szanse, że dostaniesz włos z kuchni są malutkie, a jednak obwinia się przede wszystkim ludzi w kuchni. Dlaczego kelnerzy też nie noszą tych ochydnych czapeczek?! Druga: po jakiego grzyba wyciągać ten włos z zupy i szukać winnego?!
W chwili zdarzenia naprawdę czułam się jabym występowała w jakimś surrealistycznym filmie. Pełne słońce, jasno. Silny wiatr, robiący przeciąg w pomieszczeniu. Woda cieknąca z kranu prosto na brudne talerze. Kucharz trzymający miskę i gapiący się na nią, jakby w niej znajdowało się coś naprawdę godnego uwagi (z jednej z strony z obrzydzeniem z drugiej z fascynacją). I potem ten włos, trzymany w dwóch palcach... dyndający na wietrze.

Ps. P. zachowywała się tak jakby ten włos znalazł się w zupie z naszej winy. Niemal wytknęła nam to w oczy. Potem, kiedy wyszło, że to jednak jej włos, udawała (a może jednak naprawdę nie słyszała), że tego nie słyszy. W tej właśnie chwili, widząc ją taką, miałam w sobie wiele uczuć i żadne z nich nie było przyjazne.


wtorek, 12 maja 2009

Sałata (bez włosów)

Chyba już z dziesiąty raz poprawiam swojego pierwszego, dwuzdaniowego posta. Jak tak dalej pójdzie to nigdy niczego nie napiszę (4N - nigdy niczego nie napiszę).

Zastanawiam się czy to nie za późno na rozpoczęcie bloga, w sumie mam już ponad miesiąc pracy za sobą i JUŻ SIĘ PRZYZWYCZAIŁAM. Wspomnienia nieco zbladły, rotacja personelu w systemie zmianowym doprowadziła do tego, że nie pracuję już z N. i jest o wiele lepiej...

Najgorsze, że mam chaos w swoich myślach i zupełnie nie wiem od czego zacząć.

Wczoraj kelnerka przyniosła zamówienie na posiłek. Do głównego dania, pani zamówiła sałatę. Oczywiście nasuwa się tutaj pytanie jak komuś może smakować sałata posolona i zalana octem oraz olejem? Poza tym, rodzi się problem jakości (brzmi filozoficznie?) - zarówno octu jak i oleju - bo w sumie jest ogromna różnica w oliwie i w oleju, a ja dobrze wiem co tam wlewam oraz jakiej firmy.
Pani zamówiła: sałatę bez włosów. Oczywiście nie mamy w menu sałaty z włosami (żadnymi - ludzkimi czy anielskimi). Oczywiście przestrzegamy skrupulatnie zasad higieny (i choć brzmi to ironicznie, to akurat jest prawda), dlatego nosimy urocze czapeczki (po których moje włosy są całkiem bleee). Nie dodajemy włosów do sałaty ani przypadkowo ani celowo. Tutaj muszę przyznać, że kilka razy miałam w głowie pomysły na żywieniowy terroryzm, ale mam zbyt dużo szacunku dla osób, które przychodzą i ufnie zamawiają jedzenie.

I oto się stało.



Przełamałam swoje opory i utworzyłam bloga. Pozostaje mi tylko mieć nadzieję, że wszystko pójdzie gładko i nie zniechęcę się tymi wszystkim możliwościami i opcjami, które są mi teraz dane.